Gdyby w 1918 czy 1919 r. bukmacherzy przyjmowali zakłady, które z państw Europy ma najmniejsze szanse na przetrwanie, Polski pewnie nawet nie braliby pod uwagę. Nikt nie postawiłby bowiem na nas złamanego grosza. Rychły upadek wskrzeszonej Rzeczypospolitej wydawał się pewny. Przede wszystkim katastrofalna była jej sytuacja strategiczna. Z jednej strony szykujący się do marszu na Europę bolszewicy, z drugiej dyszący żądzą odwetu za „wersalskie upokorzenie" Niemcy.
Sowieci i NIemcy doskonale zdawali sobie sprawę, że największym kapitałem II RP były jej młode, patriotyczne elity. I dlatego po podboju rzeczypospolitej obaj okupanci z taką determinacją przystąpili do ich eksterminacji
Niewiele lepiej wyglądała gospodarka. Kraj był spustoszony przez front wschodni wielkiej wojny. Polacy – którzy od 120 lat nie mieli własnego państwa – desperacko próbowali zbudować armię i administrację. Co więcej, musieli połączyć w jedno całkowicie różne terytoria, które do niedawna znajdowały się w granicach trzech państw zaborczych. Zadanie to wydawało się być ponad ludzkie siły.
Co zrobili Polacy? Na początek przetrzepali skórę niemal wszystkim sąsiadom i solidnie rozepchnęli się łokciami na mapie. Zbrojnie oderwali od Niemiec Wielkopolskę i spore połacie Śląska. Litwinom odebrali Wileńszczyznę, a Ukraińcom Galicję Wschodnią. A wreszcie pobili hordy Tuchaczewskiego i Budionnego, które swój podbój świata musiały zakończyć już na przedpolach Warszawy.
Jedno z trzech
Potem Polacy zabrali się do roboty. Pomimo wrogości ze strony sąsiadów i wielkiego kryzysu, który w Polsce miał wyjątkowo silny przebieg, zjednoczyli, skonsolidowali i zmodernizowali kraj. Zbudowali Centralny Okręg Przemysłowy, Gdynię i zrealizowali szereg innych wielkich projektów. Ku zaskoczeniu świata pod koniec lat 30. Polska nie tylko wyszła na prostą, ale miała także wszelkie widoki na to, aby stać się liczącym się światowym graczem. Wszystko to przerwała wojna...
Czy II Rzeczpospolita była państwem idealnym? Oczywiście nie. Kraj ten miał swoje wady, żeby wymienić tylko obszary biedy na wschodzie kraju, których nie udało się zlikwidować. Drastyczne spory polityczne czy głupią i krótkowzroczną politykę wobec obywateli narodowości innych niż polska. A wreszcie fatalne kierownictwo polityczne, które przejęło schedę po marszałku Piłsudskim i lekkomyślnie doprowadziło państwo do katastrofy.
Mimo to międzywojenna Polska jest państwem, z którego jesteśmy dumni. Państwem, które pozostaje dla nas niedoścignionym wzorem. Podobnie jak tworzący ją ludzie, którzy tak bardzo różnili się od obecnych Polaków. Dwudziestolecie międzywojenne – mimo że zakończyło się dla nas tak tragicznie – jest okresem wielkiego sukcesu Polski. Aby to zrozumieć, należy cofnąć się do samego początku i zobaczyć, z jakiego punktu startowali w roku 1918 nasi poprzednicy.
Twórcy II RP mieli przed sobą znacznie trudniejsze zadanie niż twórcy jej następczyni w roku 1989. Zacznijmy od I wojny światowej, która właściwie znajduje się poza obszarem zainteresowań dzisiejszych Polaków. Polska, jako państwo, nie brała w niej udziału, wydaje się więc, że konflikt ten nas nie dotyczył. Nic bardziej mylnego. Jego front wschodni przebiegał bowiem przez nasze ziemie i była to dla Polski prawdziwa katastrofa.
Melchior Wańkowicz w swojej słynnej książce „Sztafeta" spróbował podsumować, jakie straty przyniosła nam wielka wojna. Na terenach, które miały wejść w skład II RP, zniszczono ponad 1,8 mln budynków, 56 proc. taboru kolejowego, 63 proc. dworców, 2,4 tys. mostów, 78 warsztatów kolejowych, 100 mln korców zboża i produktów rolnych. Na 4,5 mln hektarów zaprzestano upraw, wyrżnięto 4 mln sztuk bydła, wysiedlono 3 mln ludzi. Wyliczać tak można by długo – skala zniszczeń była kolosalna.
– Wincenty Witos w swoich wspomnieniach opisywał, że w niektórych miejscach na ziemiach wschodnich nie pozostał kamień na kamieniu. Przecież przez to terytorium front przechodził pięć razy – mówi historyk prof. Wojciech Roszkowski. – Do tego należy dodać olbrzymi upływ krwi. W armiach zaborczych, o czym właściwie dzisiaj się nie mówi, zginęło kilkaset tysięcy Polaków – dodał.
|
To, że Polakom w tej sytuacji udało się wystawić potężną armię i jeszcze wygrać wojnę z bolszewikami, rzeczywiście graniczyło z cudem. – Generał Aleksander Litwinowicz napisał, że stworzenie polskiego wojska było największą improwizacją w dziejach wojskowości. W listopadzie 1918 r. w jego szeregach służyło 5 tys. ludzi, a latem 1920 r. w polu biło się już milion żołnierzy – podkreśla Roszkowski.
Gdy w roku 1922 ostatecznie ustaliły się granice Polski, liczyła ona 388 634 km kw., czyli o 76 tys. więcej niż obecnie. 66,9 proc. tego terytorium wchodziło wcześniej w skład zaboru rosyjskiego, 20,6 proc. należało do Cesarstwa Austro-Węgierskiego, a 12,5 proc. do Cesarstwa Niemieckiego. Jedyną cechą, która łączyła te ziemie, był fakt, że mieszkali na nich Polacy. Poza tym niemal wszystko je różniło.
– Zdecydowanie łatwiej wyliczyć podobieństwa niż różnice. Te zabory to były trzy różne światy, trzy różne cywilizacje. Zabór pruski był zorganizowany zdecydowanie najlepiej. Potem był austriacki, a najgorzej było w zaborze rosyjskim – mówi prof. Andrzej Sowa. – Rozwój infrastruktury to jednak tylko jedna z różnic. Mieszkańcy trzech zaborów mieli różne doświadczenia, tradycje, język i mentalność.
Teoria rozbitego lustra
Podstawowym problemem, przed jakim stanęli twórcy niepodległej Polski, była komunikacja. Przede wszystkim koleje, które po prostu do siebie nie pasowały. Po zaborcach pozostały bowiem dwa rodzaje torów (szerokie w Rosji, wąskie w Niemczech i Austro-Węgrzech) oraz trzy systemy hamowania. Nie mówiąc już o innej sygnalizacji. Aby przejechać całą Polskę, na początku musiano więc się przesiadać. Dopiero w połowie lat 20. udało się całkowicie zunifikować całą sieć torów.
W zaborach obowiązywały różny czas, różne kodeksy prawne, a nawet inny ruch kołowy. O ile w Niemczech i Rosji jeżdżono po prawej stronie, o tyle w państwie Franciszka Józefa obowiązywał ruch lewostronny. Jadąc z Warszawy do Lwowa, w pewnym momencie trzeba było zmienić stronę jazdy, aby uniknąć zderzenia czołowego. – Oczywiście wywoływało to olbrzymie zamieszanie – mówi dr Marek Deszczyński z Uniwersytetu Warszawskiego. – Problem stanowiły również samochody. Część miała kierownice po prawej stronie, a część po lewej. Jeszcze inne, na wszelki wypadek, robiono od razu z kierownicą pośrodku. Wtedy pasowały zarówno na ulice Poznania, Warszawy, jak i Lwowa.
Na terenie Polski w 1918 r. w obiegu było sześć walut. Marka niemiecka, marka Ober-Ostu, marka polska wydawana już w Warszawie przez stworzone przez Niemców władze, korona austriacka, rubel carski oraz tzw. kierenka. – Powoli, wraz z postępem polskich wojsk i przyłączaniem kolejnych prowincji, dołączano je do strefy marki polskiej. Przypominało to nieco obecne rozszerzanie strefy euro – opowiada Deszczyński. Dopiero w 1924 r. do obiegu wprowadzono złotówkę.
Powstanie Polski doprowadziło również do rewolucji w stosunkach handlowych. – To szerszy problem dotyczący całej Europy Środkowo-Wschodniej. Przed wielką wojną w tym rejonie świata znajdowały się trzy wielkie organizmy państwowe, trzy wielkie rynki. Rosyjski, austro-węgierski i niemiecki. Po jej zakończeniu na ich miejscu powstało wiele znacznie mniejszych państw, z własnymi granicami i cłami, które stanowiły poważne bariery dla handlu. To teoria rozbitego lustra – mówi dr Deszczyński.
W ten sposób wielkopolscy fabrykanci nie mogli już sprzedawać swoich wyrobów w Niemczech, a Żydzi z Wilna wysyłać swoich towarów do Odessy i innych części olbrzymiego rosyjskiego imperium. Nie dość, że zostali odgrodzeni od swoich tradycyjnych rynków granicami, to jeszcze Niemcy prowadzili z Polską wojnę celną, a Sowiety właściwie nie kupowały za granicą przedmiotów codziennego użytku.
Kozły na dywanie
Wszystko to sprawiło, że koniunktura dla Polski była wręcz fatalna. Wystarczy wspomnieć, że na początku deficyt budżetowy II RP pięciokrotnie przekraczał wpływy do Skarbu Państwa. Dopiero na tym tle widać, że praca, którą wykonali Polacy do 1939 r., była wręcz tytaniczna. Kraj, który został najechany i rozebrany przez III Rzeszę oraz Związek Sowiecki, był już państwem w pełni ujednoliconym. Z prężną, szybko rozwijającą się gospodarką, przyzwoicie uprzemysłowionym i dysponującym jedną z najsilniejszych armii świata.
|
Choćby przykład przemysłu wojennego. Wyprodukowany pod koniec lat 30. polski bombowiec Łoś był jedną z najnowocześniejszych i najlepszych tego typu maszyn na świecie. Tylko pięć krajów miało możliwości technologiczne, żeby zbudować podobnie zaawansowany i nowoczesny samolot. Kupować łosie chcieli od nas Belgowie, Duńczycy, Estończycy i Finowie. Na jakim poziomie stoi obecnie nasz przemysł wojskowy i innowacyjność naszej gospodarki, nie trzeba chyba pisać.
– Jak na warunki, które mieliśmy, spisaliśmy się znakomicie. Z trzech odrębnych części powstał jeden sprawnie działający organizm. Organizm, który się rozbudowywał i modernizował. Gdynia, COP, plany kolejnych reform Eugeniusza Kwiatkowskiego – mówi prof. Andrzej Sowa. – O upadku Rzeczypospolitej zdecydowały czynniki zewnętrzne. Oczywiście nie wszędzie było tak cudownie. W niektórych obszarach wiejskich sytuacja była bardzo trudna. Mimo to II RP była krajem, który się gwałtownie rozwijał. Gdyby nie wojna, bylibyśmy obecnie na znacznie wyższym poziomie cywilizacyjnym. Gdy porównuje się dwa dwudziestolecia: 1918–1939 i obecne, tamto wcale nie wypada tak blado. Nasi przodkowie startowali ze znacznie trudniejszej pozycji wyjściowej, a osiągnęli naprawdę bardzo dużo – dodał.
– Nie ma wątpliwości, że II RP udała nam się lepiej niż III – wtóruje mu prof. Roszkowski. – Poczta, koleje, lasy państwowe, banki, urzędy, administracja. Wszystko to po 1918 r. należało zbudować od nowa. W 1989 r. odziedziczyliśmy to po PRL i musieliśmy tylko zreformować. Rozmiar pracy, jaką wykonano w latach 1918–1939, był więc znacznie większy. A jej efekty znacznie lepsze – podkreślił.
We wspomnianej „Sztafecie" Melchior Wańkowicz opisał następującą opowieść pewnego starego działacza społecznego: „Wracam właśnie od X, który został dyrektorem banku. Co za szyki, co za sale, woźni, sekretarze! Wchodzę do jego wspaniałego gabinetu, a ten marynarkę zdjął i po dywanie kozły fika.
– Cóż ty się tak cieszysz?
Stanął przede mną zziajany, oczy mu błyszczą i powiada: – Jakbyś ty zaczął od pasania bydła, a teraz dostał taki fajny bank, tobyś się też cieszył.
Jesteśmy wszyscy nieco jak ów dyrektor i myśląc o starcie Polski – cieszymy się".
Męty na wierzch
Wydaje się jednak, że to wcale nie osiągnięcia gospodarcze czy cywilizacyjne były największym sukcesem II RP. Był nim raczej kapitał ludzki. Czyli to, co rozumiemy dziś pod pojęciem „człowieka przedwojennego". Przez armię, urzędy, szkoły i uniwersytety niepodległej Polski przeszły miliony ludzi. Wszystkie te instytucje przyczyniły się nie tylko do unifikacji narodu – w 1918 r. Polak z Wileńszczyzny często nie był nawet w stanie zrozumieć, co mówi do niego Polak z Wielkopolski – ale wytworzyły pewien etos.
Centralnym punktem odniesienia tego etosu było pojęcie państwa jako najwyższego dobra. Oczywiście i wówczas byli ludzie traktujący Polskę jako dojną krowę, którą należy wykorzystać do obłowienia się i rozwoju własnej kariery, była to jednak postawa potępiana i ostro zwalczana. A nie reguła, tak jak to ma miejsce w III Rzeczypospolitej.
Prawdopodobnie dziś hrabia Maurycy Zamoyski, który w 1919 r. został posłem odrodzonej Rzeczypospolitej w Paryżu i nie tylko zrzekł się pensji, ale jeszcze zbudował za własne pieniądze gmach poselstwa, zostałby uznany za „frajera" albo w najlepszym przypadku za dziwaka. W II RP elity – ale nie tylko – były jednak wychowane w postawie służebnej wobec społeczeństwa.
O elitach tych niech świadczy choćby format czołowych polityków II i III RP. Z jednej strony Józef Piłsudski, Roman Dmowski, Wincenty Witos, Ignacy Daszyński, Walery Sławek czy Władysław Studnicki, z drugiej... chyba nawet nie warto pisać. Kolosalną różnicę widać również w poziomie kultury osobistej, w poziomie artystycznym pisanych wówczas i dziś książek. Wartości, które dla tamtych ludzi były święte, dziś są w Polsce wyszydzane. – Czy pan wie, co przed wojną znaczyło być żołnierzem?! – mówił mi kiedyś Mieczysław Herod, weteran kampanii wrześniowej i bitwy pod Monte Cassino, kawaler Virtuti Militari. – Polacy kochali wojsko. Mundur i czapka z orzełkiem wzbudzały największy szacunek – opowiada. – Gdy w III RP słyszałem, że ludzie nie chcą iść do wojska, to nie mogłem tego zrozumieć. W II RP zawsze było więcej chętnych, niż armia mogła przyjąć – dodał. Dziś euforię salonów wzbudziła gwiazdeczka estrady, która stwierdziła, że jeżeli wybuchnie wojna, to ona „natychmiast spierdala za granicę"...
|
Czego powinna się wstydzić Polska przedwojenna?
W II RP zarówno prawica, jak i sanacja uznały model demokratyczny za nieskuteczny i odrzuciły go.
Panie profesorze, dlaczego w świadomości społecznej II Rzeczpospolita jest słabo osadzona, a jeżeli już coś się o niej wie, uznaje się ją za państwo normalne? – Zasób wiadomości o Polsce międzywojennej w porównaniu z innymi okresami nie wyróżnia się ani na plus, ani na minus. Jest ona mniej więcej tak samo znana jak inne epoki. A raczej mało znana. Tak samo sprowadza się do ogólnych haseł jak nasza świadomość wieku XVII, XVIII czy XIX. Może trochę więcej wiemy o historii najnowszej, ale świadomość historyczna jest wśród Polaków raczej marna. Ale żyją jeszcze przecież dziadkowie, pradziadkowie, którzy pamiętają międzywojnie.
– Stan wiedzy o przeszłości jest pochodną nie tylko tego, że młodzież nie jest taką grupą społeczną, która koniecznie by siedziała u stóp pradziadka i wysłuchiwała, co on ma do powiedzenia na temat przeszłości. Dodajmy, że współczesne elity kulturalne nie mogą się równać z tymi z okresu 20-lecia międzywojennego. Tamta elita miała niewątpliwie większą świadomość historyczną niż obecna. Był pewien kod kulturowy, do którego należała znajomość chociażby dzieł trzech wieszczów. Dzisiaj generalnie inteligencja powiedziałaby może coś z „Pana Tadeusza” i to wszystko. Kto czyta dzisiaj Słowackiego? A taki Piłsudski cały był nim przesiąknięty, myślał nim. Kto dzisiaj myśli wieszczami? Nikt. Niektórzy marni publicyści usiłują udawać, że myślą Norwidem czy Herbertem. Albo Miłoszem. – Ale to jest udawane i nieprawdziwe. W przeciwieństwie do pokolenia II RP następne generacje zatracały kod kulturowy, w tym kod historyczny.
WZÓR DEMOKRACJI?
Podobnie jak ostrość widzenia II RP? – Z prostej przyczyny: II RP była dla Polaków powojennych pewnym wzorcem, postrzegano ją jako państwo, które odzyskało niepodległość w mniejszym lub większym stopniu dzięki własnej aktywności i oczywiście dzięki splotowi korzystnych warunków zewnętrznych. To państwo istniało 20 lat, zostało najechane i rozebrane przez sąsiadów. I wszystko, co potem się wydarzyło, było konsekwencją tego rozbioru. Polska Ludowa nie była państwem w pełni suwerennym. Polakom powojennym, oczywiście tu generalizuję, okres 20-lecia jawił się jako demokracja idealna. To miało dużą siłę ideologiczną i w jakimś sensie było potrzebne temu narodowi. Kiedy odzyskiwaliśmy niepodległość w 1989 r., do czego mieliśmy nawiązywać? Do Rzeczypospolitej szlacheckiej? Jeżeli do II RP, to następował naturalny proces jej idealizacji, bo nie można się odwoływać do tego, co ma tyle brudu na sobie.
Uznawanie II RP za wzór demokracji to chyba duża przesada. – Owszem. II RP była państwem krótkotrwałej demokracji. Trzeba sobie jasno powiedzieć, ten demokratyczny eksperyment nie powiódł się, bo ile czasu trwała wtedy demokracja? Zależy, jak liczyć, ale góra siedem lat. – Licząc najoptymistyczniej, czyli lata 1919-1926, przy czym po drodze, w 1922 r., zamordowany został prezydent Rzeczypospolitej. Zawsze można powiedzieć, że to był czyn szaleńca, ale szaleńca, który był prowadzony do tego przez nagonkę prasy endeckiej. Mniejszość wybrała nam prezydenta – głoszono po wyborze Gabriela Narutowicza. – Zawada, zapora – takich słów używano. Takie były tytuły w prasie endeckiej. Od 1926 r. następuje koniec demokracji, a w wyniku krwawego przewrotu zginęło 379 żołnierzy i cywilów, a rannych było 920 osób. Po II wojnie światowej nie mieliśmy w Polsce – poza walkami ze zbrojnym podziemiem, ale to jest coś innego – takich wydarzeń, z Grudniem ‘70 włącznie, gdzie w walkach zginęło prawie 400 osób. Przewrót majowy złamał kręgosłup demokracji, ponieważ przekreślił jej podstawowy element, a mianowicie, że społeczeństwo może zmienić władzę. Społeczeństwo mogło obalić rząd, ale nie władzę. W dodatku proces odchodzenia od demokracji postępował w kolejnych latach. Takimi wyraźnymi sygnałami były Brześć, aresztowanie czołówki posłów opozycyjnych, potem Bereza Kartuska, a po drodze strajki chłopskie i robotnicze. Później to, co się działo na uczelniach, ONR-owcy itd. Wreszcie konstytucja z 1935 r., która wyeliminowała całkowicie pozory demokracji, gdyż eliminowała partie polityczne w wyborach.
My, Polacy, przeszliśmy nad zamachem majowym do porządku dziennego, ale trzeba sobie powiedzieć, że w praworządnym, normalnym państwie jego sprawcy stanęliby przed sądem. – Gdyby przegrali… A może stanęliby też przed plutonem egzekucyjnym? – Postawienie Piłsudskiego przed nim nie było możliwe ani chyba wyobrażalne. Czy to lekkie podejście do zamachu majowego nie ma pierwotnej przyczyny w pobłażaniu inicjatorom i realizatorom zamachu Januszajtisa? – Ten operetkowy zamach stanu spotkał się z taką jedynie karą, że Piłsudski jego wykonawców zwymyślał, nawet nie wytoczono im procesu. To wynikało z zamysłu Piłsudskiego, który za wszelką cenę szukał porozumienia z prawicą. Nie chciał być prezentowany jako przedstawiciel lewicy.
ZŁAMANY SYSTEM
Czego II RP powinna się wstydzić? – Wolałbym mówić, z czego może być dumna, ale jeżeli już muszę powiedzieć, czego powinna się wstydzić, to tego, że część elit politycznych uznała model demokratyczny za nieskuteczny i go odrzuciła. Bo i obóz prawicy, łącznie z tym, co się działo w latach 30., z tym bandytyzmem ONR-owców, i obóz piłsudczykowski odrzucały model demokracji. Siły, które stały na gruncie modelu demokratycznego, czyli socjaliści i ludowcy, były za słabe, nie były w stanie obronić tego systemu. Złamanie systemu demokratycznego spowodowało, że zwykły obywatel stawał się coraz bardziej bezbronny wobec państwa. Gdy np. bito go na policji, w więzieniu, stosowano wobec niego jakieś niecne metody, miał już coraz bardziej ograniczoną możliwość skargi, obrony. System demokratyczny to nie tylko możliwość zmiany władzy, to również system, który umożliwia obronę i ochronę obywatela. Polityka narodowościowa realizowana przez władzę nosiła znamiona podsycania konfliktów narodowościowych.
– Owszem, nosiła jej znamiona. Nie uważam tej polityki za dobrą. Przyczyn było wiele, ot, chociażby to, że za słabo wspierano te elementy w koncepcjach narodowościowych polityki obozu rządzącego, które mogły przynieść jakieś efekty łagodzenia owych konfliktów. Trzeba pamiętać, jeśli chodzi o problem ukraiński, że nawarstwione były w nim wzajemne nienawiści, niechęci i wrogości. I to nie tylko od dziesięcioleci. Ukraińcy chcieli tworzyć własne państwo z terenów zamieszkanych przez ludność ukraińską. Co prawda, mieli trochę szersze aspiracje, bo chcieli je tworzyć aż po San, ale każda społeczność chce więcej, niż może dostać. Polacy powiadali: twórzcie sobie państwo ukraińskie ze stolicą w Kijowie, ale Lwów to nasze miasto, a Galicja to jest Polska. Dodajmy do tego, że narodowy ruch ukraiński na terenach Galicji był bardzo silny. Polityka zbiorowego karania Ukraińców, włącznie z paleniem kościołów, nie przynosi II RP chluby.
– Oczywiście, że nie. Konflikt polsko-ukraiński zaogniał się niemal z każdym rokiem. Piłsudski starał się go rozładować, wygasić, miał ideę stworzenia niepodległej Ukrainy, która byłaby silnie związana z Polską, ponieważ bałaby się Rosji, nieważne, czerwonej czy białej, ale Rosji. I to była geneza wyprawy 1920 r. i wojny, której celem było stworzenie wolnej Ukrainy. Ale to się nie powiodło. Skoro z utworzenia niepodległej Ukrainy nic nie wyszło, Piłsudski uznał, że trzeba bronić status quo. Marszałek nie chciał dopuścić do sterowania owym konfliktem z Moskwy i to w jakimś sensie paraliżowało politykę wobec Ukraińców. Trzeba pamiętać, że mieli oni też swoje organizacje terrorystyczne. Oczywiście nie miały one takiego oblicza jak dzisiaj, zresztą Piłsudski i jego współpracownicy też byli kiedyś terrorystami. Ukraińscy ekstremiści dokonali jednak zamachu na ministra spraw wewnętrznych Pierackiego, zabili go w samym centrum Warszawy. Póki żył Piłsudski, hamowano antyukraińskie wystąpienia. I dlatego w trakcie procesu brzeskiego, kiedy postanowiono spacyfikować z pomocą wojska tereny wschodniej Galicji, tam nikt nie zginął. Ale owe pacyfikacje miały bardzo brutalny przebieg. – Niszczono zbiory, mieszano ziarno z ziemią, sól z cukrem, dokonywano barbarzyńskich rewizji, zrywając np. słomiane strzechy, jednak przy tej dosyć masowej akcji nikt nie zginął. Bo była wyraźna instrukcja, że mordować nie wolno. Zastraszyć, upokorzyć – tak, ale nie wolno zabijać.
HANIEBNY PROCES
Wspomniał pan o procesie brzeskim. Był on niewątpliwie haniebny pod względem prawnym, ustrojowym, ale także upokarzano oskarżonych. – Owszem, pobito w trakcie transportu do Brześcia kilka osób, ale potem, już w samej twierdzy brzeskiej, nie. To było oczywiście łamanie wszelkich zasad demokratycznych, niemniej jednak odbył się normalny publiczny proces, oskarżeni – w przeciwieństwie do tego, co działo się w procesach moskiewskich – nie przyznawali się do winy. Wyroki były, jeśli chodzi o zagrożenie kodeksowe, bardzo niskie. Ci, którzy nie chcieli poddać się karze, mogli wyemigrować. I niektórzy z tego skorzystali.
II RP żyła w otoczeniu dwóch państw, z których jedno od początku, myślę tu o Rosji Radzieckiej, łamało wszelkie zasady demokratyczne, masowo mordując swoich obywateli. Z drugiej strony były Niemcy, o których nie muszę mówić, czym były od lat 30. Jeśli porównać to, co się działo u naszych sąsiadów, z tym, co było w Polsce, można dojść do wniosku, że u nas był raj na ziemi, mimo że policja strzelała do strajkujących chłopów. Z tego trzeba zdawać sobie sprawę, co w żadnym stopniu nie umniejsza niepraworządności, łamania podstawowych kanonów demokracji. Trzeba pamiętać o naszym sąsiedztwie, ale ono nie może usprawiedliwiać tego, co było w Polsce. Nie można powiedzieć: taka była moda w Europie. Stosować filozofii: a u was biją Murzynów. – Właśnie. Mówić: taka była moda, zwyczaje, etapy rozwoju państw. Nie taka była moda, bo były kraje, które nie dały się zwariować, choćby Czechosłowacja, która miała problem słowacki, już o Francji czy Wielkiej Brytanii nie mówiąc. Panie profesorze, współcześni Polacy niewiele wiedzą na temat struktury społecznej II RP, sytuacji na wsi, ogromnego przeludnienia. Ja tłumaczę to sobie tym, że ludzie mający nawet wiejski rodowód wstydzą się chłopskiego pochodzenia, nie interesują się tym, jak żyli ich przodkowie.
– Pewnie ma pan rację, ale działa tu też inny czynnik. Po pierwsze, działa pamięć silniejszych prześladowań, pogorszenia sytuacji na wsi podczas wojny i po wojnie, kiedy w czasach stalinowskich zaczęto tworzyć spółdzielnie produkcyjne, kiedy były aresztowania, dostawy obowiązkowe, których chłopi nie mogli wykonać, bo były nawet wyższe niż niemieckie. Tak więc pamięć tego, co było przed wojną na niektórych terenach, przynajmniej tam, gdzie te konflikty były słabsze, została zatarta poprzez te traumatyczne doświadczenia okupacyjne i powojenne. Tym bardziej że sytuacja na wsi znacznie się pogorszyła. W II RP było ogromne przeludnienie wsi. Małopolska, Lubelszczyzna, Sandomierszczyzna. Na terenach tworzonego Centralnego Okręgu Przemysłowego znacznie rozładowano nadprodukcję sił ludzkich na wsi, ponieważ tam byli potrzebni robotnicy do budowy, którą realizowano głównie za pomocą taczek i kilofów. Po drugie, niezależnie od tego, co mówilibyśmy o reformie rolnej, która była hamowana przez obszarników i została uchwalona dopiero w 1925 r., znacznie polepszała ona sytuację na wsi.
Do tego była emigracja. – Zarówno ta do Ameryki, jak i sezonowa do Niemiec. Co nie ograniczało licznych strajków chłopskich, niektórych krwawo stłumionych. – Chłopi buntowali się przeciwko polityce rolnej państwa, blokowali dostawy do miasta. Policja te blokady przełamywała, nieraz strzelając, nie brakowało ofiar. To były wstrząsające sceny. Strajki robotnicze były normalną rzeczą, strajkowano jeszcze wcześniej, przed II RP. Do strajkujących robotników policja też strzelała, ale o wiele rzadziej niż do chłopów. II Rzeczpospolita nie poradziła sobie z analfabetyzmem. – Owszem, ale analfabetami byli głównie ci, którzy byli nimi u progu Niepodległej. Polska międzywojenna, wprowadzając obowiązek szkolny dzieci (w zaborze rosyjskim go nie było), spowodowała, że analfabetyzm się nie powiększał. Następowało co prawda zjawisko wtórnego analfabetyzmu, ale to za sprawą braku kontaktu z prasą, która była za droga nie tylko dla chłopów. Skoro mówimy o dokonaniach II RP, trzeba zapytać, dlaczego się zapomina, a raczej nie mówi, że podstawowe prawa socjalne zawdzięczamy socjalistom, którzy wprowadzili je u progu II RP? – Jak na owe czasy były bardzo postępowe. Najważniejsze to: ośmiogodzinny dzień pracy, równouprawnienie kobiet, zakaz zatrudniania dzieci, wprowadzenie systemu ubezpieczeń zdrowotnych, tzw. kas chorych. Oby dziś funkcjonowały one tak jak w II RP.
Nie udało się jednak zlikwidować obszarów strukturalnej biedy. – Nie tylko biedy, ale i głodu. Przed wojną były całe regiony, np. Huculszczyzna, gdzie panował permanentny głód. W ogóle w II RP ludzi całkowicie wykluczonych społecznie, egzystujących poniżej minimum życiowego było znacznie więcej niż obecnie. Jednak to, że dziś biedy jest znacznie mniej, wcale nie oznacza, że za jakieś 50 i więcej lat dziennikarz z historykiem, rozmawiając o naszych czasach, nie będą jej zaliczać do mało chlubnych kart historii III RP. Ale jej ocenę, już nie mówiąc o IV RP, zostawmy następnym pokoleniom.
...........................................................................................................................................................................
Prof. Andrzej Garlicki, historyk na Uniwersytecie Warszawskim, publicysta „Polityki”, autor licznych prac z zakresu historii najnowszej. Opublikował m.in. „U źródeł obozu belwederskiego”, „Przewrót majowy”, „Od maja do Brześcia”, „Od Brześcia do maja”, „Józef Piłsudski 1867-1935”, „Stalinizm”, „Bolesław Bierut”, „Piękne lata trzydzieste” oraz podręcznik „Historia 1815-2004. Polska i świat”.
|